Wernisaż wystawy Andrzeja Fogtta-Bucza Podkarpacki Informator Kulturalny - PIK

Przejdź do treści

Wernisaż wystawy Andrzeja Fogtta-Bucza

7.07-1.08.2023
Przemyśl, ul. Tadeusza Kościuszki 3, BWA Przemyśl Galeria Sztuki Współczesnej

BWA Przemyśl Galeria Sztuki Współczesnej zaprasza o godzinie 18:00 na wernisaż wystawy Andrzeja Fogtta-Bucza

„Homobydlakus” Andrzeja Fogtta

Trwa wojna na Ukrainie. Jeszcze napięci po covidzie, żyjemy w nerwach z powodu agresji wojsk rosyjskich i wszelkich tego konsekwencji. W takim oto klimacie podczas jednego z plenerów oglądałem dawne i nowe papiery Andrzeja z cyklu „Homobydlakus”. I w takim klimacie łatwiej było Andrzejowi wygłosić owo tryumfalne: „A nie mówiłem?!”, choć nie wydaje mi się, by miał prawo do proroczych roszczeń. Każdy bowiem inteligentny człowiek wie, że wojny pojawiają się z częstotliwością pór roku, czyniąc z ludzi bydlęta. Oczywiście bydlęta rozumiane jako istoty wynaturzone i złe, a nie jako stworzenia, zwierzęta, które są z gruntu dobre. (Dla zwierząt rezerwuję słowo „bydlątka”). Aby przewidzieć, że będą kolejne wojny, nie trzeba być Kasandrą. Zatem nie w tym zasługa Andrzeja, że przewidział, co było do przewidzenia. Jego wielkość w tym, że potrafił to nazwać po swojemu. Że potrafił zareagować i opisać swoim językiem. I wreszcie – rozeznany w kondycji istoty ludzkiej, z jej łatwością do sprzeniewierzenia się wszelkim zasadom moralnym i Bożym przykazaniom – zachowuje nieprzerwaną czujność wobec przedstawicieli własnego gatunku. A przecież jako doskonały artysta wie, że sztuka motywuje do życia. Że myślenie o śmierci, o tym, że życie nie jest ciągłym, nieprzerwanym trwaniem, kieruje nas ku wypełnianiu go treścią i zasadnością zapisywania. To na poziomie indywidualnym, twórczym. Na poziomie stadnym, gatunkowym jest to potrzeba zachowania gatunku, a nie zachowania pamięci czy wrażeń. Nasze parcie ku agresji, łatwość i podatność na podżeganie powodują, że poświęcamy własne dzieci, myląc „podtrzymanie gatunku” z „podtrzymaniem nacji czy rasy”. A „homobydlakus” potrzebuje zbydlęcenia jak powietrza. Tyle że nie bardzo się tym wszystkim przejmujemy. Choć Andrzej przejmuje się bardzo. Wiem, jak bardzo. Odbyliśmy razem dziesiątki malarskich plenerów. Próbowałem zliczyć i wyszło mi wspólne (w jednym ciągu) ze trzy-cztery lata. Można się czegoś nauczyć. Można kogoś zrozumieć.

Andrzej jest artystą bardzo „ruchliwym intelektualnie”. Zaczepia, nawiązuje rozmowy, polemizuje, przetwarza, nadaje kształt twórczy. Trwa w nim nieustanny poligon. On tworzy rzeczy malarskie i paramalarskie, projektuje formy architektoniczne i urbanistyczne. Jego wizje bez najmniejszego skrępowania przesuwają dzielnice, łączą brzegi rzek, zmieniają dźwięk w materię plastyczną. Ten artysta tworzy malarstwo monumentalne, o potężnych fakturach, by za chwilę bez żadnej szkody w psychice poświęcić się subtelnym, monochromatycznym, atramentowym rysunkom. Uprawia też malarstwo (technologicznie malarstwo) będące de facto linearnym rysunkiem olejnym, w który tu
i ówdzie wprowadza barwną plamę, o jemu tylko znanym przeznaczeniu bądź symbolice. Tak jest z Andrzeja portretami, które są listą obecności osób towarzyszących fragmentom jego życia w czasie. Zebrały się tego pewnie już tysiące. Podobny rodowód mają scenki rodzajowe, już w pełni figuratywne, choć dalekie od malarstwa realistycznego. I stąd o krok do tego, co jest przedmiotem naszego zainteresowania.

Oddzielny rozdział twórczości Andrzeja to Fogtt-emocjonalista. Od lat tworzy cykl „Homobydlakus”: pełną emocji i nerwów opowieść o kondycji moralnej człowieka jako takiego oraz gatunku ludzkiego, próbującego (mam nadzieję) zachować etyczny porządek pod rosnącym ciśnieniem polityki, pieniądza, tempa czasów zmieniających system wartości, za którym trudno nadążyć. To powoduje, że coraz dalsi jesteśmy od własnego zdania, pogłębionych przemyśleń czy konfrontacji z prawdziwymi autorytetami, a coraz bardziej wierzymy schematycznym, hasłowym i powierzchownym opiniom i nakazom środków masowego przekazu, owej wypadkowej ocen lub wręcz politycznemu doktrynerstwu. To destrukcyjne „stawanie się” ma takie tempo, że nie wszyscy, którzy są podmiotem owych zmian, dostrzegają je. Na szczęście są wśród nas tacy (Fogtt), których rodzaj „unerwienia” (patrz: kultura, wychowanie, wrażliwość, doświadczenie, inteligencja, rozum, intuicja – i czego sobie tam jeszcze kto życzy) każe im dostrzegać więcej, a co ważniejsze – dzielić się tymi spostrzeżeniami w sposób im przypisany. Fogtt straszy. Ostrzega. Ale żeby skutecznie nastraszyć, trzeba bać się samemu. Wiedzieć, co boli. Więc myślę, że Andrzej wie, gdzie skierować ostrze obaw i wie, jakich środków użyć, byśmy i my tego strachu zaznali. Choćby jako terapii. Parafrazując owo rozpaczliwe: „Czy jest na sali lekarz?”, można (nie mniej rozpaczliwie) zawołać: „Czy jest na sali człowiek?!” Oglądam Andrzejowe „Homobydlakusy” i jego prawie monumentalną „Buczę”, czyli Fogttową Guernicę. Widząc skumulowane w tych obrazach kłębiące się emocje, myślę o autorze. Posiada przecież pewną cnotę, którą ogromnie cenię, a którą nazywam dobrocią odruchową. Owa dobroć w jego wydaniu nie podlega najmniejszym spekulacjom. Jest nienegocjowalna. Staruszka na pasach ma zostać przeprowadzona. Nie ma żadnego „spóźnię się”, „niech młodsi to zrobią”, „sam jestem prawie w jej wieku”. Trzeba ją przeprowadzić i już. Przekonywałem się o tej jego cesze wielokrotnie. Ale moralny porządek w nim to jedno, a emocje, którym nieustannie podlega, to drugie. A szarpią nim potężnie i nie da się ich powściągnąć prostym „k...!”, czy „ch...!”, czy innym walnięciem w stół (choć i tych metod lubi użyć). Jest artystą, więc posługuje się językiem i atrybutami kategorii estetycznej, która jest mu przypisana. Gniew, oburzenie, wściekłość znajdują swój upust na płótnie czy papierze. Żadne „k...”, czy „ch...” niczego nie wnoszą, prócz chwilowego uśmierzenia bólu u tego, który użył przekleństwa. Sztuka wyraża się w artykulacji, nie w możności. „K...” jest nietrwałe. Doraźne. Obraz jest ku przestrodze, ku nauce, ku pocieszeniu. I taka emocja jest twórcza. Tu jeszcze raz powtarzam: wątek proroczy (niezależnie od tego, jak bardzo Andrzej-mistyk by tego pragnął) raczej nie istnieje. Ale jest Andrzej, który świat kształtowany przez nas samych postrzega bardzo krytycznie. Widzi, że jesteśmy kiepscy – i coraz gorsi. Widzi, że wyposażeni w coraz sprawniejszy mózg i wiedzę, nie robimy z nich żadnego użytku i jesteśmy jedynym gatunkiem na tej planecie, który dąży do samozagłady. Niczego się nie uczymy. Raz wycięty szablon co pewien czas znów wypełnia się treścią niemal idealnie powielającą błąd. I znów mądra pieśń sprzed lat, porywający wiersz, poruszający obraz pasują do rzeczywistości tak jak wskazówka zegara, która regularnie mija ten sam punkt na cyferblacie. Bo jak mamy się uczyć na błędach, kiedy już przestaliśmy owe błędy identyfikować? Groza karmi się innością. Nie może mieścić się w czystym realizmie. Ludziom przypisujemy zachowania ludzkie. Człowiek namalowany zgodnie z jego wizerunkiem powinien zachowywać się stosownie do norm. Swój ludzki wizerunek odnajdujemy z „ludzką twarzą”. Groza nie może być wycyzelowana, surrealistycznie gładka. Jej powaga staje się wówczas „garniturowa”, wyprasowana w kancik. Groza jest nieprzewidywalna. Brudna. Ma szorstką szczeć. Jak bydlęta Andrzeja. Bez zbędnej symboliki. Czysty koszmar. Wyobrażenie grozy u Andrzeja jest średniowieczne. Jest jak rzygacze na katedrze Notre Dame. Jak obrazy Hieronima Boscha. Nic z „bajkomalarstwa”. To nie jest gipsowy lew w ogródeczku. Czasem mam wrażenie, że Andrzej patrzy na ludzi jak na obcy gatunek. Na pewno odrealnia swoje postaci. Jakby nie wierzył, że człowiek realny może być aż tak kiepski. To, co złe, przypisuje potworom (choć i tak wiemy, że to ludzie). Zbydlęcenie powierza postaciom z krwawych bajek. Tenor nie może śpiewać bluesa. Nie jest wiarygodny. Rozstrzelanie powstańców madryckich Goi budzi grozę, ale jest dokumentem. Jest reporterskie. Opowiada o czymś, co się dokonało, jeden do jednego. Nie zostawia w nas wirusa strachu irracjonalnego. Inaczej ma się rzecz z „Okropnościami wojny”, Gdy rozum śpi, budzą się upiory czy „Szaleństwami”. Goya jest straszny i brzydki. Tak jak inaczej działają Rozstrzelania Wróblewskiego, Czerwony autobus Linkego czy Beksiński. Te obrazy, które zawierają w sobie „grozę tajemniczą”, działają zawsze mocniej. Ale muszą mieć jakiś punkt odniesienia, bo inaczej są tylko obrzydzeniem, niepokojem. Jedząc kisiel po obiedzie i patrząc na nie, mamy ochotę się porzygać. Patrząc na „Homobydlakusy” Fogtta i jedząc kisiel, przypominamy sobie ze zgrozą, że ktoś umiera z głodu. Ludzie u Andrzeja są Jonaszami połkniętymi przez wieloryby. Wieloryby wojny, wieloryby uwikłań, wieloryby strasznych zbiegów okoliczności. Tak jest z nami. Często nie mamy świadomości, że jesteśmy „wewnątrz”. Andrzej ostrzega, a z całą pewnością nie unika walki tylko dlatego, że ma ręce zajęte trzymaniem kciuków w intencji „poprawy sytuacji”.

Na ścianie mojej pracowni wisi rysunek Andrzeja z cyklu „Homobydlakus”. Jest to Homo Euro Penis z 1998 roku. Andrzej chciałby pewnie, bym dopatrzył się w nim jakichś wątków nadprzyrodzonych. Jakiejś wizji zdarzeń nadchodzących. Czasem tak lubi – najpierw strzelić z łuku, a potem dorysować tarczę. Spróbujmy. W roku powstania tej pracy włoski pisarz Alfredo Ormando dokonał w Watykanie samospalenia; był to wyraz protestu przeciwko stosunkowi Kościoła katolickiego do ludzi homoseksualnych. W tymże roku Hugo Chavez wygrał wybory w Wenezueli, a Izba Reprezentantów w Stanach podjęła próbę usunięcia Clintona z urzędu w wyniku „afery rozporkowej”. W tym roku także 19 krajów europejskich podpisało Protokół Dodatkowy do Konwencji o Prawach Człowieka i Biomedycynie. Protokół ten zakazuje klonowania ludzi. Tak. I to jest dobra wiadomość!

Jan Wołek